Pod koniec czerwca zadałam moim instagramowym
obserwatorom pięć pytań dotyczących współpracy z wydawnictwem, zahaczając o
tematy współpracy płatnej. Temat zarabiania na blogu jest ostatnio na czasie, więc myślę, że to
dobry moment, żeby trochę więcej o tym powiedzieć.
Nie jestem ani znawcą, ani specjalistą, ale pozwolę
sobie wyrazić swoją opinię o współpracy z wydawcami z mojej perspektywy, zahaczając
też o współprace płatne, które zdarza mi się podejmować. Nie musicie się ze mną
zgadzać, nie musicie postępować w sposób, o którym będę wspominać, ale
chciałabym, żeby tego typu wpisy otwierały wam oczy i co za tym idzie, żebyście
porządnie zastanawiali się zanim podejmiecie współpracę z wydawnictwem na jego
warunkach.
O tym, co sama robiłam po założeniu bloga powinnam
napisać osobny wpis, bo sporo mam za uszami, ale z czasem zaczynam dostrzegać
jaka byłam głupawa i trochę żałuję, że mi nikt nigdy nie podpowiedział co jest
względnie dobre a co złe dla mnie i ogólnie dla książkowej blogosfery i jak
moje zachowanie może odbić się na relacjach innych blogerów z wydawcami.
Wydawałoby się, że internetowe poczynania świeżaka
nie są aż tak istotne, ale okazuje się, że ogromna grupa właśnie tych względnie
nowych blogerów czy bookstagramerów bywa bardziej atrakcyjnym kąskiem dla
wydawców, niż jeden bloger o dużych zasięgach. Zacznę więc od pytania, które od
razu pozwoli mi bardziej rozwinąć temat.
Czy bloger, który za promocję książki otrzymał pieniądze jest mniej wiarygodny od tego, który nie dostał nic poza samą książką?
Tak – 34 % (167 głosów)
Nie – 66 % (327 głosów)
Nie będę nikogo kategoryzować ani wrzucać do
szufladek typu wiarygodny i niewiarygodny, ale sama po sobie wiem, jak wielką
radochę na początku blogowania sprawia otrzymywanie darmowych książek od
wydawców, szczególnie gdy rzeczywiście lubisz czytać książki i jeszcze dostajesz
akurat te z gatunku, który najbardziej Cię interesuje. Ja akurat zawsze
starałam się być najbardziej szczera jak tylko mogłam, ale robiłam różne
głupoty, których teraz trochę żałuję – chociażby zdarzało mi się brać do
recenzji wszystko jak leci. Te czasy w moim wykonaniu na szczęście już dawno
minęły i myślę, że w porę poszłam po rozum do głowy i zaczęłam czytać tylko to,
co faktycznie chciałabym przeczytać i co mi pasuje.
Czerpanie korzyści finansowych nie jest dla mnie
żadnym odnośnikiem do wiarygodności. Tak samo bloger, który otrzymuje w ramach
współpracy barterowej książki od wydawców może nie być wiarygodny, szczególnie
w momencie, gdy chęć pozyskania większej ilości książek „za darmo” przeważy nad
jakością i szczerością publikacji jak i ten, który za publikacje otrzymuje
wynagrodzenie finansowe.
Oczywiste jest, że recenzent, który podejmie się
współpracy płatnej w obrębie recenzji, a jego opinia o danej książce będzie
negatywna, może spodziewać się, że wydawca odrzuci kolejne propozycje takiej
współpracy. Z własnego doświadczenia i z licznych rozmów z osobami, które
współpracują komercyjnie z wydawcami wiem, że tylko nieliczni deklarują przygotowanie
recenzji w ramach spisanej umowy, ale myślę, że i tak chęć wzbogacenia się może
stać się na tyle kusząca, że lepiej będzie powiedzieć o książce więcej dobrych
niż złych rzeczy.
Czy wydawnictwa powinny płacić blogerom za promocję książek w sieci?
Tak – 67 % (321 głosów)
Nie – 33 % (159 głosów)
Może nie zabrzmi to najlepiej, ale bloger książkowy
jest trochę jak słup reklamowy, na którym publikuje coraz to nowe informacje o
premierach i o kolejnych książkowych okazjach. Na dobrą sprawę takimi słupami
ogłoszeniowymi są wszyscy blogerzy, którzy podejmują się jakiejkolwiek
współpracy z wydawcą lub z konkretną marką.
Pierwsza rzecz, o której myślę, kiedy wyobrażam sobie
siebie jako ten słup to to, żebym nigdy nie musiała wstydzić się albo żałować
tego co publikowałam kiedyś. Mam na myśli sytuację, że powiedzmy za trzy lata
zaglądam na swojego instagrama i nie łapię się za głowę przez to, co na nim
publikowałam, co pisałam i co promowałam. Wiadomo, że same zdjęcia mogą mi się
nie podobać, może zmienić mi się gust książkowy, ale chodzi o publikacje, które
wywołają komentarz w stylu po cholerę ja
się na to zgodziłam, albo po prostu totalnie nie będą pasować do reszty.
Po drugie jestem tego zdania, że wydawca powinien
płacić blogerowi za promocję książki, szczególnie w przypadku, kiedy ma
konkretne wymagania i pomysły w związku z kampanią promocyjną. Wszystko zależy
też oczywiście od blogera, od treści, które publikuje, ich regularności i
jakości, ale ostatecznie decyzja o podjęciu płatnej współpracy i opłacalności
jej podjęcia należy do wydawcy. On też powinien ocenić i sprawdzić wiarygodność
konta, z którym planuje podjąć współpracę.
Nie bardzo rozumiem, dlaczego blogerzy z branży
urodowej, wnętrzarskiej, kulinarnej czy typowo lifestylowej mogą otrzymywać
wynagrodzenie, a nawet w tych kategoriach zapłata za współpracę jest już czymś
normalnym, a przy książkach nadal nie.
Czy zdarzyło Ci się kiedyś, że wydawnictwo zachowało się w stosunku do Ciebie nie fair (totalne olewanie wiadomości, odmówienie wysłania egzemplarza finalnego, gdy doszedł do Ciebie tylko recenzencki…)?
Tak – 52 % (175 głosów)
Nie – 48 % (161 głosów)
Przechodząc już do kolejnego pytania, które było dość
ogólne i odnosiło się do jakości współpracy, którą podejmują recenzenci widać
że, ponad połowa ankietowanych była niesprawiedliwie traktowana przez wydawców.
Po rozmowach, które odbyłam z niektórymi niezadowolonymi osobami okazywało się,
że u większości przewijają się te same problemy –ignorowanie wiadomości oraz
obietnice bez pokrycia, że książki zostaną wysłane, a ostatecznie nie
docierają.
Moje pytanie wynikało z chęci oceny ile osób jest w
pełni zadowolonych z relacji na linii bloger-wydawca, a ile ma cokolwiek do
zarzucenia.
Sama nie raz doświadczyłam nieuprzejmości ze strony
wydawców, wymagań z kosmosu i dziwnych zarzutów. Moje wiadomości regularnie są
(nada, mimo sporych zasięgów) ignorowane, zdarza mi się otrzymać propozycję
współpracy, w której na dzień dobry dostaję regulamin, jak taka relacja z
konkretnym wydawnictwem ma wyglądać oraz czego się ode mnie oczekuje (bez
możliwości przegadania warunków), przy czym moim wynagrodzeniem ma być jedynie
egzemplarz przed ostateczną korektą lub ostatecznie nieoznaczony finalny, jak
się jeszcze przypomnę. Nie raz za swoją pracę
nie dostawałam wiadomości zwrotnej, nawet w postaci zwykłego dziękuję i dwukrotnie zostałam oskarżona
o przywłaszczenie egzemplarzy, które wydawnictwo rzekomo wysłało na konkursy, a
które do mnie w ogóle nie dotarły (po tamtych incydentach zastrzegam sobie
wysyłkę nagród bezpośrednio od wydawcy). Raz zdarzyło mi się, że kiedy
zwróciłam się do wydawcy z prośbą o przesłanie egzemplarza bez pieczątki
otrzymałam wiadomość, że będę musiała odprowadzić od niego podatek (to należy
do obowiązku wydawcy, więc ktoś się chciał mnie ewidentnie pozbyć).
W rękawie mam bardzo dużo absurdalnych historii,
które sobie wspominam, o których czasami i wam przypominam. Niech moje
przypadki będą dla was przestrogą. Po ponad trzech latach współpracowania z
wydawnictwami nauczyłam się, że szacunek
jest najważniejszy i jeżeli reprezentant wydawnictwa nie szanuje mnie już
na samym początku, czyli przy wysłaniu pierwszej wiadomości z konkretną
propozycją (np. pisze do mnie per pan, pyta czy nasi recenzenci mogliby coś tam przeczytać albo na moją wiadomość
odpisuje, że jednak zabrakło dla mnie egzemplarzy), to dalej nic dobrego z tego
nie będzie, a że szkoda mi marnowania czasu i nerwów na takie sytuacje, po
prostu kasuję wiadomość i totalnie o niej zapominam.
Mam wrażenie, że przy współpracach płatnych wydawcy
podchodzą do recenzentów nieco inaczej. Chciałoby się napisać, że są bardziej
uprzejmi i częściej i regularniej odpisują na wiadomości, ale to znów nie tyczy
się wszystkich przedstawicieli. Ale tu znowu zaczyna się kolejny temat rzeka, o
którym już wcześniej napomknęłam, czyli to, że wydawcy wolą wybrać
kilku/kilkunastu mniejszych recenzentów niż jednego czy dwóch większych, którym
ostatecznie mogliby zapłacić. Ale maleństwa rzucą się na książkę, więc
wydawnictwo ostatecznie jest na wygranej pozycji, bo zaoszczędziło.
Niektóre wydawnictwa prowadzą na Instagramie akcje, w
których rzucają informacje, że np. mają do dyspozycji 50 egzemplarzy konkretnej
książki i mogą je oddać osobom, które prowadzą konta książkowe na IG, a mają
więcej niż 3 tysiące obserwatorów. Nie mówię, że jest to coś najgorszego na
świecie, bo dzięki temu pojawia się szansa na nawiązanie współpracy z nowym
wydawnictwem, które może do tej pory było dla nas niedostępne, nie oceniam też
osób, które biorą w tym udział, bo sama kiedyś tak robiłam, ale teraz zupełnie
tego nie popieram. Wydawnictwa w ten sposób sprawiają, że recenzent czuje się wyróżniony,
że takie wydawnictwo podjęło z nim współpracę i będzie czuł się w obowiązku do
zalania sieci zdjęciami danej książki, żeby tylko w jakiś sposób utrzymać
współpracę. Kasa zostaje na miejscu, recenzenci szczęścili i internet zalany
zdjęciami. Każdy wygrywa.
Czy otrzymałeś kiedyś od wydawcy propozycję płatnej współpracy?
Tak – 9 % (37 głosów)
Nie – 91 % (372 głosy)
Wcale nie dziwią mnie wyniki tej ankiety, bo po
pierwsze wydawnictwa rzadko same wychodzą z propozycją płatnej współpracy (znów
po co, skoro może udać się za darmo), a po drugie na dobrą sprawę żaden z
blogerów książkowych nie potrafi określić swojego cennika i część krępuje się przed zaproponowaniem współpracy
płatnej. Będąc już przy kwestii finansów – każdy powinien wypracować swój cennik, sugerując się jedynie własnym
sumieniem, bez zaglądania innym do portfela i szukania propozycji, a wstydzić
nie ma się czego. Jeżeli wydawca nie będzie chciał zapłacić to nie zapłaci, i
tyle.
Czy vloger/youtuber jest bardziej wiarygodny niż bloger?
Tak – 4 % (25 głosów)
Nie – 96 % (523 głosów)
I znów praktycznie wracamy do odpowiedzi na pierwsze pytanie.
Moim zdaniem nie ma żadnej różnicy między blogerem a
youtuberem, poza tą zasadniczą kwestią w sposobie przekazywania swojej opinii –
jedni piszą, drudzy kręcą. I jeden, i drugi może być tak samo wiarygodny lub
nie i nie ma tu żadnej reguły. Każdy wyrabia swoją opinię i ogląda albo czyta
tych, którzy wydają mu się najodpowiedniejsi, najbardziej prawdziwi. Ale i
jedni, i drudzy zasługują na otrzymywanie wynagrodzenia w ramach współpracy.
Temat nawiązywania relacji z wydawnictwami wydaje się
być bardziej skomplikowany i wcale nie taki oczywisty szczególnie, gdy zaczyna
chodzić o kasę. Podsumowując każdy zasługuje na szacunek ze strony wydawcy,
chociaż to ostatecznie wychodzi różnie, i każdy zasługuje na otrzymywanie
zapłaty za swoją pracę – odpowiedniej w zależności od jednostki (niektórym
wystarczy egzemplarz finalny, a inny chcieliby dorobić kilka groszy do
wypłaty). Życzę sobie, żebyśmy doczekali tych czasów, kiedy wydawnictwa same
będą zgłaszać się do wybranych recenzentów z propozycją współpracy płatnej i
żeby nie było problemów z otrzymaniem chociaż tego głupiego egzemplarza
finalnego książki.
Jeżeli macie ochotę na dyskusję to zapraszam do
sekcji komentarzy. Możecie pisać też na FB albo IG.
"Wydawnictwa w ten sposób sprawiają, że recenzent czuje się wyróżniony, że takie wydawnictwo podjęło z nim współpracę i będzie czuł się w obowiązku do zalania sieci zdjęciami danej książki, żeby tylko w jakiś sposób utrzymać współpracę." - tak bardzo w punkt! Ta szczeniacka wdzięczność i zachłanność, byle utrzymać współpracę, jest straszna. Wiem, bo swego czasu sama to robiłam, ale człowiek uczy się na błędach. Trochę szkoda, że jesteśmy 100 lat za resztą blogosfery i nie potrafimy się spiąć i postawić, że za promocję powinni nam płacić.
OdpowiedzUsuńŚwietny tekst, Paula!
Lubię tego typu posty, bo miło jest poczytać o tym, co na ten temat myślą inni. Sądzę, że współpraca i benefity z niej płynące to prawdziwy temat rzeka... i łatwo się w nim pogubić. Ja może i obecnie nie jestem w 100% zadowolona z rozwoju bloga ani tego, że jedynie czasem mogę liczyć na jakieś egzemplarze recenzenckie, ale póki co nie skupiam się na tym tak mocno - nie zbywa mi czasu, żeby się tym zajmować, a wolną chwilę wolę pożytkować na czytanie :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Nie wiem dlaczego, ale bardzo lubię zagłębiać temat współprac z wydawnictwami. Szczerze, to sama kiedyś, tak jak mówiłaś, brałam cokolwiek, byleby o mnie czasem nie zapomnieli. I przez takie rozumowanie, mam ogromne zaległości w książkach, a kilka egzemplarzy stoi na półce, bo nie mam już ochoty na nie lub nie jest to mój gatunek. Myślę też, że taki sposób rozumowania dla młodych, początkujących blogerów jest jakby tak narzucany przez starszych kolegów "po fachu". Przez publikowanie book hauli każdy myśli, że to tak łatwo dostawać dużo książek i napisać o nich kilka słów. Dlatego ja zaprzestałam praktykować publikowanie książkowych zdobyczy lub czasem wolę kupić książkę dla siebie, żeby nie musieć czuć presji, jeśli powieść i opinię o niej pragnę zachować dla siebie.
OdpowiedzUsuńCo do traktowania blogera przez wydawcę, to czasem można książkę o tym napisać. Najbardziej wkurzające są sytuację, gdzie dostajesz listę księgarni i miejsc, gdzie masz opublikować, oczywiście wysłać linki do wydawnictwa, co jest dla mnie komedią na kółkach. Szczerze mówiąc, to dla mnie już przeczytanie, napisanie i opublikowanie mojej opinii na blogu i lubimyczytac jest wystarczające, ewentualnie jedna czy dwie księgarnie. A tu nagle dostaje dziesięć miejsc, gdzie tracę czas na rejestracje, publikacje i jeszcze przerzucenie tego do maila. Dla mnie dosyć śmieszne wymagania. Bywały sytuacje, gdzie traciłam na te czynności nawet godzinę...
Teraz, po 4 latach, jestem w takim miejscu, że mam gdzieś współprace. Nadal mam wydawnictwa, dla których recenzuje regularnie, ale nie spinam pośladków. Nie podejmuje żadnych nowych współprac, ewentualnie jeśli ktoś sam napisze i coś zaproponuje. :)
:)
OdpowiedzUsuń