10 lipca

Rzetelność a zarabianie



Pod koniec czerwca zadałam moim instagramowym obserwatorom pięć pytań dotyczących współpracy z wydawnictwem, zahaczając o tematy współpracy płatnej. Temat zarabiania na blogu jest ostatnio na czasie, więc myślę, że to dobry moment, żeby trochę więcej o tym powiedzieć.

Nie jestem ani znawcą, ani specjalistą, ale pozwolę sobie wyrazić swoją opinię o współpracy z wydawcami z mojej perspektywy, zahaczając też o współprace płatne, które zdarza mi się podejmować. Nie musicie się ze mną zgadzać, nie musicie postępować w sposób, o którym będę wspominać, ale chciałabym, żeby tego typu wpisy otwierały wam oczy i co za tym idzie, żebyście porządnie zastanawiali się zanim podejmiecie współpracę z wydawnictwem na jego warunkach.

O tym, co sama robiłam po założeniu bloga powinnam napisać osobny wpis, bo sporo mam za uszami, ale z czasem zaczynam dostrzegać jaka byłam głupawa i trochę żałuję, że mi nikt nigdy nie podpowiedział co jest względnie dobre a co złe dla mnie i ogólnie dla książkowej blogosfery i jak moje zachowanie może odbić się na relacjach innych blogerów z wydawcami.

Wydawałoby się, że internetowe poczynania świeżaka nie są aż tak istotne, ale okazuje się, że ogromna grupa właśnie tych względnie nowych blogerów czy bookstagramerów bywa bardziej atrakcyjnym kąskiem dla wydawców, niż jeden bloger o dużych zasięgach. Zacznę więc od pytania, które od razu pozwoli mi bardziej rozwinąć temat.


Czy bloger, który za promocję książki otrzymał pieniądze jest mniej wiarygodny od tego, który nie dostał nic poza samą książką?
Tak – 34 % (167 głosów)
Nie – 66 % (327 głosów)

Nie będę nikogo kategoryzować ani wrzucać do szufladek typu wiarygodny i niewiarygodny, ale sama po sobie wiem, jak wielką radochę na początku blogowania sprawia otrzymywanie darmowych książek od wydawców, szczególnie gdy rzeczywiście lubisz czytać książki i jeszcze dostajesz akurat te z gatunku, który najbardziej Cię interesuje. Ja akurat zawsze starałam się być najbardziej szczera jak tylko mogłam, ale robiłam różne głupoty, których teraz trochę żałuję – chociażby zdarzało mi się brać do recenzji wszystko jak leci. Te czasy w moim wykonaniu na szczęście już dawno minęły i myślę, że w porę poszłam po rozum do głowy i zaczęłam czytać tylko to, co faktycznie chciałabym przeczytać i co mi pasuje.

Czerpanie korzyści finansowych nie jest dla mnie żadnym odnośnikiem do wiarygodności. Tak samo bloger, który otrzymuje w ramach współpracy barterowej książki od wydawców może nie być wiarygodny, szczególnie w momencie, gdy chęć pozyskania większej ilości książek „za darmo” przeważy nad jakością i szczerością publikacji jak i ten, który za publikacje otrzymuje wynagrodzenie finansowe.

Oczywiste jest, że recenzent, który podejmie się współpracy płatnej w obrębie recenzji, a jego opinia o danej książce będzie negatywna, może spodziewać się, że wydawca odrzuci kolejne propozycje takiej współpracy. Z własnego doświadczenia i z licznych rozmów z osobami, które współpracują komercyjnie z wydawcami wiem, że tylko nieliczni deklarują przygotowanie recenzji w ramach spisanej umowy, ale myślę, że i tak chęć wzbogacenia się może stać się na tyle kusząca, że lepiej będzie powiedzieć o książce więcej dobrych niż złych rzeczy.


Czy wydawnictwa powinny płacić blogerom za promocję książek w sieci?
Tak – 67 % (321 głosów)
Nie – 33 % (159 głosów)

Może nie zabrzmi to najlepiej, ale bloger książkowy jest trochę jak słup reklamowy, na którym publikuje coraz to nowe informacje o premierach i o kolejnych książkowych okazjach. Na dobrą sprawę takimi słupami ogłoszeniowymi są wszyscy blogerzy, którzy podejmują się jakiejkolwiek współpracy z wydawcą lub z konkretną marką.

Pierwsza rzecz, o której myślę, kiedy wyobrażam sobie siebie jako ten słup to to, żebym nigdy nie musiała wstydzić się albo żałować tego co publikowałam kiedyś. Mam na myśli sytuację, że powiedzmy za trzy lata zaglądam na swojego instagrama i nie łapię się za głowę przez to, co na nim publikowałam, co pisałam i co promowałam. Wiadomo, że same zdjęcia mogą mi się nie podobać, może zmienić mi się gust książkowy, ale chodzi o publikacje, które wywołają komentarz w stylu po cholerę ja się na to zgodziłam, albo po prostu totalnie nie będą pasować do reszty.

Po drugie jestem tego zdania, że wydawca powinien płacić blogerowi za promocję książki, szczególnie w przypadku, kiedy ma konkretne wymagania i pomysły w związku z kampanią promocyjną. Wszystko zależy też oczywiście od blogera, od treści, które publikuje, ich regularności i jakości, ale ostatecznie decyzja o podjęciu płatnej współpracy i opłacalności jej podjęcia należy do wydawcy. On też powinien ocenić i sprawdzić wiarygodność konta, z którym planuje podjąć współpracę.

Nie bardzo rozumiem, dlaczego blogerzy z branży urodowej, wnętrzarskiej, kulinarnej czy typowo lifestylowej mogą otrzymywać wynagrodzenie, a nawet w tych kategoriach zapłata za współpracę jest już czymś normalnym, a przy książkach nadal nie.


 
Czy zdarzyło Ci się kiedyś, że wydawnictwo zachowało się w stosunku do Ciebie nie fair (totalne olewanie wiadomości, odmówienie wysłania egzemplarza finalnego, gdy doszedł do Ciebie tylko recenzencki…)?
Tak – 52 % (175 głosów)
Nie – 48 % (161 głosów)

Przechodząc już do kolejnego pytania, które było dość ogólne i odnosiło się do jakości współpracy, którą podejmują recenzenci widać że, ponad połowa ankietowanych była niesprawiedliwie traktowana przez wydawców. Po rozmowach, które odbyłam z niektórymi niezadowolonymi osobami okazywało się, że u większości przewijają się te same problemy –ignorowanie wiadomości oraz obietnice bez pokrycia, że książki zostaną wysłane, a ostatecznie nie docierają.

Moje pytanie wynikało z chęci oceny ile osób jest w pełni zadowolonych z relacji na linii bloger-wydawca, a ile ma cokolwiek do zarzucenia.

Sama nie raz doświadczyłam nieuprzejmości ze strony wydawców, wymagań z kosmosu i dziwnych zarzutów. Moje wiadomości regularnie są (nada, mimo sporych zasięgów) ignorowane, zdarza mi się otrzymać propozycję współpracy, w której na dzień dobry dostaję regulamin, jak taka relacja z konkretnym wydawnictwem ma wyglądać oraz czego się ode mnie oczekuje (bez możliwości przegadania warunków), przy czym moim wynagrodzeniem ma być jedynie egzemplarz przed ostateczną korektą lub ostatecznie nieoznaczony finalny, jak się jeszcze przypomnę. Nie raz za swoją pracę nie dostawałam wiadomości zwrotnej, nawet w postaci zwykłego dziękuję i dwukrotnie zostałam oskarżona o przywłaszczenie egzemplarzy, które wydawnictwo rzekomo wysłało na konkursy, a które do mnie w ogóle nie dotarły (po tamtych incydentach zastrzegam sobie wysyłkę nagród bezpośrednio od wydawcy). Raz zdarzyło mi się, że kiedy zwróciłam się do wydawcy z prośbą o przesłanie egzemplarza bez pieczątki otrzymałam wiadomość, że będę musiała odprowadzić od niego podatek (to należy do obowiązku wydawcy, więc ktoś się chciał mnie ewidentnie pozbyć).

W rękawie mam bardzo dużo absurdalnych historii, które sobie wspominam, o których czasami i wam przypominam. Niech moje przypadki będą dla was przestrogą. Po ponad trzech latach współpracowania z wydawnictwami nauczyłam się, że szacunek jest najważniejszy i jeżeli reprezentant wydawnictwa nie szanuje mnie już na samym początku, czyli przy wysłaniu pierwszej wiadomości z konkretną propozycją (np. pisze do mnie per pan, pyta czy nasi recenzenci mogliby coś tam przeczytać albo na moją wiadomość odpisuje, że jednak zabrakło dla mnie egzemplarzy), to dalej nic dobrego z tego nie będzie, a że szkoda mi marnowania czasu i nerwów na takie sytuacje, po prostu kasuję wiadomość i totalnie o niej zapominam.

Mam wrażenie, że przy współpracach płatnych wydawcy podchodzą do recenzentów nieco inaczej. Chciałoby się napisać, że są bardziej uprzejmi i częściej i regularniej odpisują na wiadomości, ale to znów nie tyczy się wszystkich przedstawicieli. Ale tu znowu zaczyna się kolejny temat rzeka, o którym już wcześniej napomknęłam, czyli to, że wydawcy wolą wybrać kilku/kilkunastu mniejszych recenzentów niż jednego czy dwóch większych, którym ostatecznie mogliby zapłacić. Ale maleństwa rzucą się na książkę, więc wydawnictwo ostatecznie jest na wygranej pozycji, bo zaoszczędziło.

Niektóre wydawnictwa prowadzą na Instagramie akcje, w których rzucają informacje, że np. mają do dyspozycji 50 egzemplarzy konkretnej książki i mogą je oddać osobom, które prowadzą konta książkowe na IG, a mają więcej niż 3 tysiące obserwatorów. Nie mówię, że jest to coś najgorszego na świecie, bo dzięki temu pojawia się szansa na nawiązanie współpracy z nowym wydawnictwem, które może do tej pory było dla nas niedostępne, nie oceniam też osób, które biorą w tym udział, bo sama kiedyś tak robiłam, ale teraz zupełnie tego nie popieram. Wydawnictwa w ten sposób sprawiają, że recenzent czuje się wyróżniony, że takie wydawnictwo podjęło z nim współpracę i będzie czuł się w obowiązku do zalania sieci zdjęciami danej książki, żeby tylko w jakiś sposób utrzymać współpracę. Kasa zostaje na miejscu, recenzenci szczęścili i internet zalany zdjęciami. Każdy wygrywa.




Czy otrzymałeś kiedyś od wydawcy propozycję płatnej współpracy?
Tak – 9 % (37 głosów)
Nie – 91 % (372 głosy)

Wcale nie dziwią mnie wyniki tej ankiety, bo po pierwsze wydawnictwa rzadko same wychodzą z propozycją płatnej współpracy (znów po co, skoro może udać się za darmo), a po drugie na dobrą sprawę żaden z blogerów książkowych nie potrafi określić swojego cennika i część krępuje się przed zaproponowaniem współpracy płatnej. Będąc już przy kwestii finansów – każdy powinien wypracować swój cennik, sugerując się jedynie własnym sumieniem, bez zaglądania innym do portfela i szukania propozycji, a wstydzić nie ma się czego. Jeżeli wydawca nie będzie chciał zapłacić to nie zapłaci, i tyle.


Czy vloger/youtuber jest bardziej wiarygodny niż bloger?
Tak – 4 % (25 głosów)
Nie – 96 % (523 głosów)

I znów praktycznie wracamy do odpowiedzi na pierwsze pytanie.
Moim zdaniem nie ma żadnej różnicy między blogerem a youtuberem, poza tą zasadniczą kwestią w sposobie przekazywania swojej opinii – jedni piszą, drudzy kręcą. I jeden, i drugi może być tak samo wiarygodny lub nie i nie ma tu żadnej reguły. Każdy wyrabia swoją opinię i ogląda albo czyta tych, którzy wydają mu się najodpowiedniejsi, najbardziej prawdziwi. Ale i jedni, i drudzy zasługują na otrzymywanie wynagrodzenia w ramach współpracy.


Temat nawiązywania relacji z wydawnictwami wydaje się być bardziej skomplikowany i wcale nie taki oczywisty szczególnie, gdy zaczyna chodzić o kasę. Podsumowując każdy zasługuje na szacunek ze strony wydawcy, chociaż to ostatecznie wychodzi różnie, i każdy zasługuje na otrzymywanie zapłaty za swoją pracę – odpowiedniej w zależności od jednostki (niektórym wystarczy egzemplarz finalny, a inny chcieliby dorobić kilka groszy do wypłaty). Życzę sobie, żebyśmy doczekali tych czasów, kiedy wydawnictwa same będą zgłaszać się do wybranych recenzentów z propozycją współpracy płatnej i żeby nie było problemów z otrzymaniem chociaż tego głupiego egzemplarza finalnego książki.

A jak chcielibyście jeszcze przeczytać coś w temacie to zajrzyjcie do Diany z Bardziej Lubię Książki Niż Ludzi - tutaj.

Jeżeli macie ochotę na dyskusję to zapraszam do sekcji komentarzy. Możecie pisać też na FB albo IG.



4 komentarze:

  1. "Wydawnictwa w ten sposób sprawiają, że recenzent czuje się wyróżniony, że takie wydawnictwo podjęło z nim współpracę i będzie czuł się w obowiązku do zalania sieci zdjęciami danej książki, żeby tylko w jakiś sposób utrzymać współpracę." - tak bardzo w punkt! Ta szczeniacka wdzięczność i zachłanność, byle utrzymać współpracę, jest straszna. Wiem, bo swego czasu sama to robiłam, ale człowiek uczy się na błędach. Trochę szkoda, że jesteśmy 100 lat za resztą blogosfery i nie potrafimy się spiąć i postawić, że za promocję powinni nam płacić.

    Świetny tekst, Paula!

    OdpowiedzUsuń
  2. Lubię tego typu posty, bo miło jest poczytać o tym, co na ten temat myślą inni. Sądzę, że współpraca i benefity z niej płynące to prawdziwy temat rzeka... i łatwo się w nim pogubić. Ja może i obecnie nie jestem w 100% zadowolona z rozwoju bloga ani tego, że jedynie czasem mogę liczyć na jakieś egzemplarze recenzenckie, ale póki co nie skupiam się na tym tak mocno - nie zbywa mi czasu, żeby się tym zajmować, a wolną chwilę wolę pożytkować na czytanie :)

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie wiem dlaczego, ale bardzo lubię zagłębiać temat współprac z wydawnictwami. Szczerze, to sama kiedyś, tak jak mówiłaś, brałam cokolwiek, byleby o mnie czasem nie zapomnieli. I przez takie rozumowanie, mam ogromne zaległości w książkach, a kilka egzemplarzy stoi na półce, bo nie mam już ochoty na nie lub nie jest to mój gatunek. Myślę też, że taki sposób rozumowania dla młodych, początkujących blogerów jest jakby tak narzucany przez starszych kolegów "po fachu". Przez publikowanie book hauli każdy myśli, że to tak łatwo dostawać dużo książek i napisać o nich kilka słów. Dlatego ja zaprzestałam praktykować publikowanie książkowych zdobyczy lub czasem wolę kupić książkę dla siebie, żeby nie musieć czuć presji, jeśli powieść i opinię o niej pragnę zachować dla siebie.
    Co do traktowania blogera przez wydawcę, to czasem można książkę o tym napisać. Najbardziej wkurzające są sytuację, gdzie dostajesz listę księgarni i miejsc, gdzie masz opublikować, oczywiście wysłać linki do wydawnictwa, co jest dla mnie komedią na kółkach. Szczerze mówiąc, to dla mnie już przeczytanie, napisanie i opublikowanie mojej opinii na blogu i lubimyczytac jest wystarczające, ewentualnie jedna czy dwie księgarnie. A tu nagle dostaje dziesięć miejsc, gdzie tracę czas na rejestracje, publikacje i jeszcze przerzucenie tego do maila. Dla mnie dosyć śmieszne wymagania. Bywały sytuacje, gdzie traciłam na te czynności nawet godzinę...
    Teraz, po 4 latach, jestem w takim miejscu, że mam gdzieś współprace. Nadal mam wydawnictwa, dla których recenzuje regularnie, ale nie spinam pośladków. Nie podejmuje żadnych nowych współprac, ewentualnie jeśli ktoś sam napisze i coś zaproponuje. :)

    OdpowiedzUsuń

Copyright © rude recenzuje.