Iza Michalewicz - reporterka,
laureatka nagrody Grand Press i finalistka Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego.
Skąd się wzięło Pani zainteresowanie sprawami kryminalnymi? Co najbardziej Pani lubi w pracy nad nimi?
Przede
wszystkim stąd, że bardzo dotyka mnie ludzka krzywda i nie umiem na nią nie
reagować. Pierwsze sprawy kryminalne, a było to dwadzieścia lat temu,
opisywałam z potrzeby pomocy ludziom, którzy wpadli w machinę sądowo –
oblężniczą i nie bardzo byli w stanie poradzić sobie bez interwencji reportera.
I niekoniecznie mówię tu o zbrodni sensu stricto, bo sprawy kryminalne to te,
które obejmuje kodeks karny, a ten – wiadomo – to cały wachlarz przestępstw.
Przez wiele lat pracowałam w gazetach (głównie były to tygodniki), w których
pisałam materiały interwencyjne właśnie po to, by pomóc ludziom zatrzaśniętym w
pułapce kryminalnej rzeczywistości, w której w ogóle nie powinni byli się
znaleźć. Jednym z takich reportaży była historia matek, którym odmówiono na czas
cesarskiego cięcia i zdrowe dzieci rodziły się martwe albo z głębokim
niedotlenieniem, które okaleczało je na całe życie. I te matki zazwyczaj z
małym powodzeniem próbowały walczyć z systemem szpitalnym o zadośćuczynienie i
ukaranie lekarzy, którzy podjęli taką decyzję. W przypadku, gdy matka zmarła (a
takie również były) o sprawiedliwość walczyła ogłuszona przez tę śmierć
rodzina. Nagłaśniałam więc wiele podobnych spraw, bo takie jest między innymi
zadanie reportażu: rzucać światło tam, gdzie często nie ma już nadziei na
sprawiedliwość.
Lubię
pomagać ludziom i lubię sprawczość tego zawodu: że można za jego pomocą wpływać
na rzeczywistość, zmieniać ją na lepsze, stawać w obronie najsłabszych,
bezradnych i porzuconych. Ja jestem tylko przekaźnikiem, daję głos ludziom,
którzy w ten sposób mogą wykrzyczeć swoją krzywdę i upomnieć się o swoje prawa.
Po co napisała Pani taką książkę? Jaki miał być jej przekaz? I dlaczego akurat Wrocław na pierwszy rzut?
Wrocław
dlatego, że to moje rodzinne miasto i łatwiej było mi się w nim poruszać, mimo
kilkunastu lat mieszkania w Warszawie. Wymyśliłam tę serię, czyli „Ballady
morderców”, bo zbrodnia jest dla mnie jak sala sekcyjna: badam jej elementy
warstwa po warstwie, próbując odpowiedzieć sobie na wiele pytań, których nigdy
bym nie zadała, gdybym zajmowała się na przykład pisaniem o modzie czy
kosmetykach. A są to kluczowe pytania o życiowe wybory, o los, miłość, zdradę,
nienawiść, wiarę czy jej brak, o to, jakimi drogami podchodzi do nas zło. To
pochylanie się nad ludzkimi słabościami i błędami. Przez długie lata przyglądam
się śmierci na różne sposoby co mnie przywołuje do pokory, bo zawsze miałam z tą
pokorą na bakier. A przecież jakiś balans w życiu musi być. Staram się zabierać
czytelnika w takie przestrzenie, w których sam być może nigdy by się nie
znalazł i tych pytań by sobie nie postawił. To też jedno z zadań reportażu. Jeśli
to sprawi, że ludzie będą myśleli, co mówią i robią a nie odwrotnie to uda się
uniknąć wielu niepotrzebnych dramatów.
Czy dzięki pracy nad poszczególnymi sprawami dowiedziała się Pani czegoś ciekawego o Wrocławiu, o czym wcześniej Pani nie wiedziała?
Mój nieżyjący już młodszy brat mieszkał kilka domów dalej od zamordowanej miss Polski Agnieszki Kotlarskiej. Nie wiedziałam, że właśnie tam rozegrała się ta tragedia. Nie miałam też pojęcia, że kilku zabójców chodziło do tych samych lokali co ja (wtedy, w latach 90. nie było tych miejsc aż tak wielu), a z jednym ze skazanych mieliśmy wspólnych znajomych. W tamtych latach pisywałam o kulturze i śpiewałam po francusku piosenki Patricii Kaas, stojąc na rozstaju dróg między pisaniem a sceną, więc nie angażowałam się w tematy kryminalne. One przesuwały się w jakiejś równoległej rzeczywistości. Rozwijały mnie wtedy muzyka, teatr i literatura i pomagały oswajać własną samotność. Dzisiaj sobie myślę, że w jakiś sposób to wszystko przygotowywało mnie do konfrontacji z ciemną stroną życia. Kiedy więc rozsypuję się niczym bierki szukam w swoich wewnętrznych zasobach tego, co może mnie na nowo poskładać.
Co decyduje o tym, że ostatecznie bierze Pani na warsztat konkretne sprawy?
Powtarzam
zawsze za wielkim reporterem i scenarzystą Andrzejem Mularczykiem, że reportaż
jest wtedy, gdy życie bohatera zamienia się w los. I takie historie wybieram.
Ciągnie mnie tajemnica ludzkich namiętności. Takich, w których mogę się sama
przejrzeć. I w których dzięki mojemu pisaniu przejrzą się czytelnicy.
Jestem bardzo ciekawa, ile czasu trwa w Pani przypadku powstanie takiej książki – myślę tutaj o zbieraniu materiałów, rozmowach, analizowaniu dokumentów?
Średnio
dwa, trzy lata. Literatura faktu ma to do siebie, że trzeba wejść w życie
drugiego człowieka i być blisko niego tak długo, dopóki się go nie zrozumie.
Nie dotrze do tylu informacji, które pozwolą jego historię rzetelnie opisać.
Chociaż reportaż właściwie nigdy się nie kończy, bo los wciąż dokłada kolejne
akapity. Tam więc, gdzie ja stawiam kropkę, życie może napisać przecinek i
nawet śmierć bohatera go nie wymaże.
Jak udaje się Pani utrzymać w takiej książce reporterską powagę?
Na
każdym kroku podkreślam, że true crime to nie jest powieść kryminalna, choć z
technik literackich chętnie korzystam. To jest reportaż, a więc literatura
faktu, która ma prawo do wielowymiarowej przestrzeni. Jednak fakt stanowi tu
pewien nieusuwalny kaganiec: nie mogę niczego wymyślić, co się w rzeczywistości
nie wydarzyło. Wolno mi za to stawiać pytania, drążyć, czy też mieć do faktów
jakiś stosunek, ale staram się z nim nie narzucać. Nie mam temperamentu
publicystki, więc nie używam swojego ego jako dźwigni opowieści. Wolę też
skłaniać czytelnika do samodzielnego myślenia niż sugerować mu własne.
W
ten sposób mam całkiem niezły making off z każdej opisywanej historii. Ale nie
wkładam go do książki, bo nie chcę przenosić ciężaru zainteresowania z bohatera
reportażu, którym jest ofiara zbrodni na siebie. To właśnie byłoby niepoważne.
Kiedy emocje biorą górę i jak Pani odreagowuje trudne rozmowy? Psychicznie musi to być ciężkie do udźwignięcia.
Wtedy,
kiedy zostaję sam na sam z aktami albo z plikami dźwiękowymi i muszę je spisać,
a więc raz jeszcze przeżyć trudne rozmowy na przykład z bliskimi ofiar. I tak,
jak dzielnie trzymam się podczas takich spotkań, opanowana zadaję konkretne,
nierzadko bardzo trudne pytania, jestem tą stroną silniejszą, wspierającą, tak
w samotności puszczają we mnie wszystkie tamy. Wtedy najczęściej potrzebuję
uwagi, czułości i obecności, której przeważnie ktoś nie może mi w danym
momencie dać.
Najbardziej
więc ucierpiało moje życie prywatne, bo ciągłe zderzanie się z traumą
przypomina walkę w ringu: regularnie wychodzę z niej potwornie okaleczona.
Zdarzało mi się te emocje zapijać winem, ale jak wiadomo one znakomicie umieją
pływać, dlatego od dawna już nie używam alkoholu. Wolę pobrzdąkać na ukulele i
stosować dietę mentalną, czyli panować nad dialogami w swojej głowie, „odmyślać”
negatywne stany. Kiedy dopada mnie cierpienie albo lęk pracuję z
podświadomością, oddechem, dużo czytam zwłaszcza nauczycieli duchowych. To uczy
mnie pracy nad sobą, pomaga przestawić myślenie, buduje od wewnątrz. Nie szukam
już ratunku poza, lecz w sobie. To taki stan modlitwy w którym identyfikuję się
z tym, czego pragnę z pełną wiarą i zaufaniem, a nie błagam o to Boga z pozycji
braku.
Która z opisywanych przez Panią w Balladach morderców spraw była najtrudniejsza dla Pani pod względem emocjonalnym?
Każdą
bardzo przeżyłam, dlatego trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Myślę, że
śmierć niesie ze sobą jakiś taki rodzaj doświadczenia, które sprawia, że życie
nabiera wielkiego, niemal metafizycznego sensu. A sens ten wiedzie niestety przez
ból.
Towarzyszenie
ludziom w tym bólu i w ich emocjach często sprawiało, że nie umiałam już
pochylić się nad sobą. Sobą samą zaopiekować. I doszło do tego, że całkowicie
straciłam swoją wewnętrzną moc. Po prostu padły mi baterie. Emocje mają to do
siebie, że przejmują władzę nad człowiekiem jak huragan, co często doprowadza
do katastrofy (o tym zresztą jest moja książka). I nade mną też nierzadko
przejmowały, co przyczyniło się do dotkliwych strat w moim życiu. Ale praca ze
stratą u innych ludzi nauczyła mnie, że jeśli się bardzo wierzy i naprawdę
kocha, to wszystko jest do naprawienia. To tylko kwestia czasu. Nigdy nie wolno
się poddawać. Każdą zmianę jednak trzeba zaczynać od siebie.
Czy spotkały Panią kiedyś nieprzyjemności wynikające z odgrzebywania tych spraw?
Nie,
na szczęście nie, chociaż ostatnio mam problem z kontem na fejsbuku, które
ewidentnie ktoś próbuje przejąć. Codziennie więc zmieniam hasło, bo nie wiem,
komu zależy na utrudnianiu mi życia. Spotykam się raczej z wdzięcznością niż z
hejtem, chociaż zawsze znajdą się ludzie, którym jest nie na rękę, że odkopuję
przeszłość, więc próbują wyhamować moją pracę. Ale przed przeszłością się nie
ucieknie. Sztuką jest nauczyć się z nią dobrze żyć.
Jakiego polskiego miasta możemy spodziewać się po Wrocławiu?
Jeszcze
nie wiem. Musi to być miasto, w którym będę miała jakąś dobrą duszę. Taka
dokumentacja to ciężka praca, więc trzeba mi będzie czasem w jakimś przyjaznym
towarzystwie odparować przy muzyce i czułej uważności. Już to nawet w myślach
widzę, więc na pewno tak się stanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz